_
   
 
     
 

6

      – Mosi, mosi – uśmiecham się wymawiając po raz kolejny to dziwne pozdrowienie zarezerwowane tylko dla potrzeb telefonii komórkowej.
      – Może obiad o 19.00? – w głosie Nicole słychać poruszenie.
      – No dobrze, spotkajmy się na stacji Azabu-Juban.

      Nicole tak naprawdę nazywa się Tuw, dobro po hebrajsku. Ma ciężkie, kręcone blond włosy i przenikliwe, inteligentne, zielone oczy. Spotkałem ją kilka miesięcy temu w Roppongi. Wraz z koleżanką polowały nad ranem na spieszących do domu przechodniów.
      – Cześć, skąd jesteś? – pytanie było dość niewinne, ale zadane o czwartej nad ranem miało zupełnie inny wymiar.
      – Jestem wilkołakiem – zagulgotałem przyjaźnie połykając śmiech.
      Dziewczyny popatrzyły pytająco nie rozumiejąc dowcipu.
      – Jeszcze wcześnie, chodź, postawisz nam drinka.
      – OK – odparłem bez przekonania zagłuszając resztki zdrowego rozsądku.
      Bar, do którego weszliśmy, był egzotyczną kombinacją starych skórzanych foteli i bardzo nowoczesnych stolików. W tle leciał jakiś dziwny show, gdzie zdarte życiem panie udawały młode dziewczęta w szkolnych fartuszkach.
      – Czego się napijemy? – zdrowy rozsądek chrapał już smacznie na dnie pijanej duszy.
      – Szampana! – koleżanka Nicole znała na pamięć hasło, które czyniło dziewczyny bogatsze o kilka tysięcy jenów.
      – No dobrze, szampana! – słyszałem z daleka swoją własną odpowiedź pytając w duchu jaki procent z rachunku przypadnie dziewczynom.

      Restauracja, gdzie jesteśmy na obiedzie, udaje wystrojem południową Toskanię. Nicole przygląda mi się badawczo.
      – Wiesz, jak wpadłeś na mnie wczoraj w Heartland to cię nie poznałam. Widzieliśmy się ostatnio kilka miesięcy temu.
      – Nie pracuję już w Roppongi – dodaje po chwili.
Patrzymy na siebie przez dłuższą chwilę. Myślę o jej urodzie, bardzo europejskiej a jednocześnie z domieszką czegoś innego, czego nie znam. Powiew pustynnego wiatru zmieszany z zapachem szumu palm. Nicole obserwuje mnie uważnie próbując odgadnąć, o czym myślę. W jaskrawym świetle dnia jej twarz ma kolor zmęczonej nocą ćmy.
      – Masz wspaniałe kolory – uśmiecham się przyjaźnie przerywając niezręczne milczenie.
      – Co zjemy? – Nicole nie rozumiejąc komplementu ucieka w uważne studiowanie listy dań.
      – Czego się napijemy? – odpowiadam pytaniem na pytanie.
Po butelce czerwonego wina Nicole wyraźnie się ożywia.
      – Chcę założyć małą knajpkę – wyrzuca z siebie w pośpiechu czekając na moją reakcję.
      – Wspaniale, ale w Tokio są tysiące knajpek.
      – Wiem – jej głos robi się niecierpliwy. – Ale ta będzie inna. Z klasą i tylko dla wybranych. Takie przyjazne miejsce z wyśmienitym jedzeniem.
      Przez kolejną godzinę rozmawiamy o jej marzeniach. Widziałem wielu marzycieli, ale w Nicole czuję pierwotną siłę przetrwania.
      – Muszę już iść – Nicole przerywa nagle naszą rozmowę. – Muszę być w Ginza za pół godziny. Odezwij się kiedyś.
      Na pożegnanie całuje mnie nieśmiało w policzek. Patrzę jak znika za rogiem. „Ciekawe, czy tak wyglądała Maria-Magdalena?” – słyszę własne myśli.

 

 
   
 

 

 
  © Copyright 2009 Bogumil Hausman. All Rights Reserved